wtorek, 10 września 2013

W obronie magistra Komedii.


Jestem autorytetem, wizjonerem, milionerem i w końcu człowiekiem legendą. Zdarza mi się to średnio kilka razy w roku. Trwa od godziny do kilku dni. Za każdym razem, kiedy wpadam na genialny pomysł, zachowuję się jak pies spuszczony ze smyczy. Szamotając się, biegnę na oślep do komputera lub po długopis. Muszę zapisać i jak najszybciej podzielić się swoim pomysłem z resztą świata. Wtedy widzę, jak mi podziękują, zachwycając się moim tworem i głosząc, że oto spotkali autorytet, wizjonera…

Zaczynając realizować swoje pomysły czujemy się jakbyśmy wchodzili w nowy związek. Rozpisywanie planu działania jest jak pierwsze spotkania z dziewczyną. Kiedy tak naprawdę jeszcze nie wiesz na co możesz sobie pozwolić, co będzie się dało zrealizować, a czego nie, ale żyjesz wizją momentu, kiedy oboje pozwalacie sobie na wszystko. Kiedy ona pozwala ci na wszystko. Początek związku dwóch małolatów idealnie oddaje stan, o którym chcę napisać. Oczarowanie, zaślepienie, wielkie nadzieje i wspaniale poukładany w głowie plan na wspólną resztę życia. I tak już bywa, że dopiero kiedy kończy się oczarowanie i zaślepienie – to reszta życia weryfikuje, czy mieliście rację umawiając się na pierwszą randkę.

Kiedy decydujesz się nauczyć gry na gitarze, zająć pisaniem, czy wspinaczką, masz głowę pełną pomysłów i serce pełne zapału do działania. Ja twierdzę, że nie ma czegoś takiego jak słomiany zapał. Zapał jest zawsze ten sam, ale czasem przygaszony litrami potu, które z siebie wyciśniesz, stając się gitarzystą.
 
Związek można zakończyć, by z kolejną osobą na nowo poczuć ekscytację, jaką daje poznawanie siebie. Kiedy przestaje być zabawnie, uniknąć pracy i trudu budowania dojrzałego związku, by wejść w kolejny. Tak samo można odstawić gitarę, kiedy ludzie przestaną gratulować umiejętności grania dziesięciu pierwszych nut Nothing Else Matters, a kiedy nauczenie się nowych chwytów zaczyna być pracochłonne.
Jeśli chcemy być w czymś dobrzy, musimy się za to zabrać na poważnie. Wielkie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że nawet parając się zajęciem w pełni skupionym na złamaniu powagi- komedią- mówiąc, że ktoś robi to na poważnie, nie używamy tylko związku frazeologicznego. Nawet tutaj trzeba dojść do punktu, w którym kończą się żarty, a zaczyna praca.

Jak każda inna i ta wymaga odpowiednich kwalifikacji. Naprzeciw zapotrzebowaniom wychodzą pierwsze w Polsce szkoły kabaretu i kursy stand upu. Spodziewam się, że kiedyś powstanie też wyższa uczelnia artystyczna o profilu komediowym. Nasi komicy będą mogli chodzić na lekcje i odrabiać prace domowe- tak jak to działa na zachodzie. To cieszy i jednocześnie przypomina ważną myśl: że teraz wszyscy jesteśmy oczarowani i zaślepieni. Oby nie brakło w tym kraju zapału, zaangażowania i samomotywacji. Oby te szkoły nie okazały się chybionym pomysłem. Obyśmy nie musieli kiedyś wysłuchiwać lamentów ludzi, którzy tak lubują się w przerzucaniu winy za swoje lenistwo na innych: "Mam magistra stand upu, a pracy znaleźć nie mogę! W tym kraju żyć się nie da!"

Wojtek Pięta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz